[rozmowa o książce] Marcin Kydryński: Fotografia jest dla mnie porządkowaniem chaosu rzeczywistości


Marcin Kydryński – dziennikarz muzyczny, kompozytor, autor tekstów, producent, podróżnik, fotograf oraz autor książek. Sam siebie nazywa "wędrowcem". Współpracował wraz z Anną Marią Jopek z wieloma uznanymi artystami estradowymi z całego świata. Natomiast z licznych podróży przywiózł wiele wspomnień uwiecznionych w albumach fotograficznych. Ostatnio wydał też obszerną książkę pt. "O wschodzie", w której zawarł nie tylko wątki biograficzne, ale też bogactwo Indii wraz z ich mroczną stroną tak niepopularną wśród przeciętnych obserwatorów świata. Z Autorem rozmawiamy m.in. o muzyce, fotografii, pandemii oraz innych ważnych kwestiach. Zapraszam w tę niezwykłą podróż. Będzie ciekawie.

Marcin Kydryński "O wschodzie" wywiad

Marcin Kydryński jakiego nie znamy. Czy jest coś, czego Pan o sobie nie mówi, a chciałby Pan?

Marcin Kydryński: Mówię w książkach przesadnie często i zbyt wiele o sobie. To paskudny zwyczaj. Najwyraźniej nie odziedziczyłem po tacie bezcennej cnoty powściągliwości w zadręczaniu czytelnika opisami przyrody własnej duszy. W książce pt. "Dal" byłem blisko ideału. Autor prześwitywał z niej rzadko, nie awanturował się o miejsce na pierwszym planie. Widzę w tym paradoks. Jestem bowiem nieśmiały, w życiu społecznym cichy, stoję na uboczu. A potem zawracam czas ludziom zajmuję w książkach nieustannym: ja, ja, ja.

Czego nie mówię? Cóż, moje wnętrze ma wyjątkowo mroczne, niebezpieczne zakręty, ale nie wiedzę powodu, by zapraszać niewinnego, ufnego czytelnika na straceńczą jazdę po tych wirażach. Dzisiejszy świat nie jest na to gotowy.

Jest Pan dziennikarzem muzycznym, kompozytorem, autorem tekstów, producentem, podróżnikiem i fotografem. Bardzo tego dużo jak na jednego człowieka. Czy któraś z tych aktywności pasjonuje Pana najbardziej? Czym zajmuje się Pan na 100%, a co jest tylko dodatkiem do reszty obowiązków?

Mam problem z tymi określeniami. Są dla mnie wartościujące. Spotkałem w życiu ludzi, którzy w istocie zasłużyli na te miana. Odpowiednio: Ludwika Erhardta, Krzysztofa Pendereckiego, Wojciecha Młynarskiego, Manfreda Eichera. Ciekawe, podróżnika nie spotkałem żadnego, znam ich z książek jedynie, ale Henry Morton Stanley przychodzi do głowy, Richard Burton. Nie ma dziś już podróżników takiego kalibru. Stąd bliższe mi słowo: "wędrowiec". Zgoda, bywałem wędrowcem. Wreszcie fotograf: mój mistrz Tomasz Tomaszewski.

Jeśli się wyrasta wśród ludzi tego formatu trudno potem przyjąć ten czy inny zaszczytny tytuł. Poznałem Ryszarda Kapuścińskiego, znam Mariusza Szczygła. Wobec ich wielkości trudno mi nazwać się reporterem czy pisarzem. Skakałem po piwo dla Wisławy Szymborskiej, jakże zatem mogę uważać swe teksty za poezję? Owszem, gram na gitarze i bawię się saksofonem, ale miałem szczęście pracować z Patem Metheny i Branfordem Marsalisem. Znam swoje miejsce na mapie wielkości.

Ktoś nazwał mnie uczenie "twórcą interdyscyplinarnym". Faktycznie zakładam wszystkie te kapelusze. Poszukuję chyba w ten sposób metody na złudzenie wielokrotnego życia. Trochę jak aktor, który żyjąc w wielu postaciach, mnoży swoje doświadczenia, perspektywy.

Wysługa lat, bo cóż innego, czyni mnie zapewne stuprocentowym radiowcem. Krępująca jednak jest myśl, że dzieci urodzone w wieczór mojej pierwszej audycji w nieodżałowanej pamięci Trójce, w maju 1989 roku, mają już własne dzieci, a w Afryce czy Indiach nawet wnuki.

Jest Pan pierwszym fotografem z własnym reportażem oraz okładką w National Geographic. To spore osiągnięcie. Jak do tego doszło i co się czuje w takich chwilach?

Często muszę prostować tę niedokładność. Ludzie zapominają o kluczowym dopełnieniu: "w lokalnej edycji". To wciąż jednak przełomowe osiągnięcie, w istocie. Gdy dokonało się w 2001 roku, ten wówczas już legendarny magazyn miał kilkanaście lokalnych wydań, ale każde z nich było kopią wersji amerykańskiej. Nam udało się to przełamać i od tamtego dnia każda redakcja: niemiecka, włoska, japońska, francuska, dziesiątki innych – publikują także własne reportaże, dotykają kwestii dla nich szczególnie ważnych.

W historii, która doprowadziła mnie do tego zaszczytu zawarta jest pewna życiowa mądrość, chętnie więc ją przytoczę.

W 2000 roku Waldemar Dziki kręcił remake pt. "W pustyni i w puszczy". Poszedłem do biura reżysera i zaoferowałem swe usługi w charakterze fotosisty na planie w RPA, gdzie, nawiasem mówiąc, nie toczy się akcja książki. Pan Waldemar spojrzał na mój album "Pod słońce" życzliwie, ale odmówił. Wróciłem do domu zdruzgotany. Koniec marzeń, życie nie ma sensu.

Dzień później odebrałem telefon od redaktora naczelnego polskiej edycji National Geographic, Darka Raczko. Czy nie spróbowałbym porwać się na rzecz niemożliwą: zrobić dla redakcji, której nie wolno publikować własnych materiałów, monumentalny reportaż, umownie rzecz ujmując "śladami Stasia i Nel". Oczywiście w regionie wyobrażonym niemal sto lat wcześniej przez Sienkiewicza, zatem w Egipcie, Sudanie, Etiopii, Kenii. Bez żadnej gwarancji, że projekt zostanie w Ameryce zaakceptowany.

Co za śmiałość wizji. Co za odwaga. Spędziłem na zlecenie Darka cztery miesiące w Afryce. Pokazaliśmy tę historię w waszyngtońskiej redakcji. Dostaliśmy owację na stojąco. Zaproszenie na prezentacje dla innych lokalnych wydawców. I w ten sposób, co tu kryć, zmieniliśmy historię najsłynniejszego stowarzyszenia geograficznego. Jak się człowiek czuje w takiej chwili? Jakby na moment jego życie nabrało sensu, jakby naprawdę coś znaczył wśród miliardów istnień. Przyjemne doznanie. A gdybym dostał wymarzoną posadę fotosisty na planie filmowym?

Obiecana mądrość zatem w jednym zdaniu: nie martw się niepowodzeniem – bywa, że klęska jest warunkiem zwycięstwa.

Jest jeszcze mądrość druga. Gdy z okazji ważnej rocznicy polska redakcja wiele lat później rozdawała pamiątkowe flagi osobom dla niej zasłużonym, do mnie nikt nawet nie zadzwonił. Zatem: nie oczekuj, że ludzie będą o tobie pamiętać, mają inne sprawy na głowie. Przyjmij to z pokorą serca, nie żyw złych myśli.

Marcin Kydryński "O wschodzie" wywiad
fot. Ola Mono

Wraz z Anną Marią Jopek tworzycie muzykę nazwijmy to niszową, niekomercyjną. Skąd taki wybór w czasach, kiedy wszyscy chcą być popularni, stać na ściankach i nabijać zasięgi w social mediach?

To nie był żaden wybór. Zajmujemy się tym, co nas ciekawi, uszczęśliwia, przejmuje. Cieszymy się, jeśli przy okazji ta muzyka trafia głęboko w jaźń słuchaczy, bo kwestia komunikacji jest niezwykle ważna, ale liczba entuzjastów już mniej istotna. Muzyka stawia przed nami wciąż nowe pytania, mnoży wątpliwości, wskazuje rozwidlające się ścieżki. Miło byłoby, jasne, gdyby podążały tymi ścieżkami gromady – ale nie rzesze, nie tłumy – natomiast szczęściem jest już wędrówka w gronie paru sprawdzonych przyjaciół.

Miałem zaszczyt i bezgraniczną radość pracować z Anną Marią przez kilkanaście lat nad wieloma z jej niebywałych projektów na całym świecie. To wielka artystka i zachwycający człowiek. Te lata i płyty zmieniły moje życie. Wciąż myślę, że niektóre z nich, jak "ID", "Haiku", czy "Ulotne" dopiero zostaną właściwie docenione. Teraz to nie jest dobry czas, ale muzyka tak wysokiej próby poradzi sobie w konfrontacji z jego upływem.

Niszową, niekomercyjną… mówi Pani. Tak. Wszystko jest jednak kwestią perspektywy. Anna Maria prezentowała swoją muzykę na najważniejszych scenach świata. W towarzystwie największych muzyków naszych czasów. Nie jestem przekonany, że zazdrości polskim raperom.

Myśl, że miałbym stanąć na ściance wywołuje we mnie atak paniki i mdłości. Nie z lęku, z obrzydzenia. Czemu ludzie w ogóle to sobie robią? Żeby następnego dnia paru pożal się boże "internautów" poprawiło sobie samopoczucie, wylewając na nich wiadra pomyj? To nie jest gra, w której chcieliśmy kiedykolwiek brać udział.

Czemu służyć ma muzyka?

Och, może mieć wiele zastosowań. Od roli użytkowej, jak podniesienie morale na wojnie lub meczu hymnem państwowym, czy towarzyszenie swoistym ćwiczeniom gimnastycznym na tanecznym parkiecie, aż po misję niejako metafizyczną. Muzyka w swej najdoskonalszej postaci dopuszcza nas do tajemnicy absolutu. Między tymi krańcami istnieje szerokie spektrum rozmaitych form wzruszenia.

Niesłychanie ciekawa pozostaje dla mnie pojedynczość muzycznego doświadczenia. Znam z reportaży sytuacje, gdzie disco polo wywoływało łzy autentycznej duchowej przemiany. Najgłębsze uniesienie. Nie jestem pewien, że to wyłącznie kwestia wychowania, środowiska, wykształcenia.

Mój niegdysiejszy przyjaciel, człowiek wysoko urodzony, wielkiej kultury, przepastnej erudycji, swoje muzyczne horyzonty zakreślił między płytami Kazika i Elektrycznych Gitar (z całą sympatią i szacunkiem dla tych artystów). A wyobrażam sobie, że znajdą się wśród bywalców wiejskich dyskotek słuchacze, którzy silniej niż profesorowie Harvarda doświadczą "Adagietta z V Symfonii" Mahlera, wzruszą się operowym recytatywem czy przejmą wstrząsającą "Lonely Woman" Ornette’a Colemana. Podczas gdy wielki Vladimir Nabokov na przykład, był wrogiem muzyki w ogóle. Była mu całkowicie zbędna w procesie użyźniania duszy.

Nie przestaje mnie to zdumiewać. W którym momencie życia płodowego i który dokładnie chromosom staje się odpowiedzialny za to, że w przyszłości wzruszy nas Keith Jarrett grający "Never let me go". Albo, że – co nawet chętniej – urodzimy się z jego darem.

Oprócz Pana działalności muzycznej, jest Pan też autorem albumów fotograficznych oraz książek jak chociażby Pana ostatnia publikacja pt. "O wschodzie". Czym jest dla Pana ta książka?

Powstała w dniach ciężkiej zimy, w miesiącach pandemii, w kolejnym całkowitym lockdownie. Była więc formą ucieczki, podróży w głąb, wariacją na temat marzenia o dalekiej wędrówce. Tym samym swoistą terapią. Poszukiwaniem odpowiedzi na pytania ostateczne, których w dramatycznym czasie wielkiej choroby nie brakowało, a które i dziś, w przełomowym momencie dla historii świata, w jego nowym meblowaniu, pozostają aktualne. Sięgnąłem szerokim gestem do ksiąg Dalekiego Wschodu, które skłoniły mnie do refleksji nad kondycją współczesnego świata, nad moim własnym losem. Pomogły odzyskać równowagę.

Marcin Kydryński "O wschodzie" wywiad
fot. Ola Mono

Zawarł Pan w niej też mnóstwo wątków autobiograficznych oraz – jak Pan wspomniał – nawiązań do pandemii. Jak odczytuje Pan ten czas izolacji, rosnących zachorowań i ogólnego zatrzymania się świata? Ma Pan wrażenie, że życie faktycznie się zatrzymało, czy jednak toczy się dalej tylko swoim tempem?

Tak, to najbardziej autobiograficzna z moich nielicznych książek. Sięga najgłębiej a i najdalej w przeszłość, poszukując źródeł fascynacji Wschodem w najodleglejszym dzieciństwie. Chwilami jest krępująco intymna.

Życie się zatrzymało, istotnie. Przyznaję, miałem nadzieję, że w tym bezruchu świat znajdzie czas, jako i ja go znalazłem, na głęboką refleksję. W tym sensie pandemia zdała mi się dla nas nie tyle przekleństwem co lekarstwem. Momentem wstrząsu niezbędnego dla przetrwania gatunku. Wierzyłem, że uczyni nas lepszymi. Sądziłem, że zaczniemy żyć uważniej, ostrożniej, troskliwiej.

Niewykluczone, że tak się stało, tylko dziś niełatwo nam to dostrzec w wojennej wrzawie. To tragiczny paradoks, że w miejscu oczekiwanego Wielkiego Opamiętania pojawiło się szaleństwo wojny. Wierzę, że to chwilowa aberracja. Ostatni akord pandemicznego koszmaru. Trudno pojąć, że w tak wielkiej udręce, jaką jest czas COVID-u, ktokolwiek, nie będąc głęboko zaburzonym, postanowił mnożyć śmierć.

A może, biorąc pod uwagę obecną sytuację, pandemia to nie jest jedyne zagrożenie dla ludzi? Jak to Pan czyta?

Z dzisiejszej perspektywy pandemia zdaje się być tragedią oswojoną, w przeciwieństwie do ambicji rosyjskich fanatyków. To tanie psychologizowanie, proszę wybaczyć, ale myślę, że Kreml chciał poniekąd wykorzystać pandemiczne osłabienie świata, by niepostrzeżenie osiągnąć swoje łupieżcze cele. Przeliczył się, a teraz to sprawa chorego pojęcia honoru. Nieumiejętność przyznania się do błędu, ukorzenia, przyjęcia konsekwencji. Żałosna, samcza buta. Tak, chciwość, próżność i pycha bywają większym zagrożeniem dla ludzkości niż drapieżne wirusy.

Inna sprawa, że ogląda się to wspaniale. Potomek upokorzonych pogromców caratu sam zostaje carem, by łupić, mordować, świat zalać barbarią – toż to wszystko jak z klasycznego Szekspira. A trochę jak z Herodota. Brzydki do tego i niski, z szemranej ubogiej rodziny. Jakże wdzięczny temat dla psychologów. Jakiż w sumie stereotypowy przypadek, a niezmiennie fascynujący. Mamy jeden podobny na własnym podwórku. Ciekawe czasy.

Nie zostanę jednak ich kronikarzem, pozostanę "piewcą rzeczy minionych".

Wszystko w Pańskiej książce zaczyna się od fotografii, starych, odgrzebanych, które przywołują w Panu wspomnienia. Czym są wspomnienia, stare zdjęcia dla takiego człowieka jak Pan? Co one dają Panu? Jak powinniśmy my na nie patrzeć, pielęgnować?

Na wielkie pytanie Woody’ego Allena: czy wspomnienia są tym, co mamy, czy tym co straciliśmy, nie potrafię znaleźć trwałej odpowiedzi. Walczą we mnie uczucia tęsknoty za tym, co minione i wdzięczności, że to jednak było. I przydarzyło się właśnie mnie. Fotografie bywają przydatne, uchylają drzwi do odległych światów, ale też są pułapką. Niektóre z nich milczą, zdają się być zrobione przez kogoś innego, żadnych nie przywołują zdarzeń. Inne natomiast – i to szczególnie groźne – zastępują wspomnienia. Wracamy wtedy nie do istoty rzeczy, nie do najdalszych szuflad pamięci, a do naszego postrzegania płaskiej, jednowymiarowej fotografii. Nagle widzimy, że wspominamy nie nasze życie, a jedynie błąkamy się po obrazie utrwalonym na kliszy, a ten jest otoczony zewsząd ciemnością, pustką, ciszą.

Czego Pan szuka fotografując? Co jest dla Pana ważne? Ludzie, miejsca, sytuacje?

Fotografia jest dla mnie porządkowaniem chaosu rzeczywistości. Próbą odnalezienia w niej ładu, harmonii, niezbędnej mi do życia. Jest też nadawaniem wagi mgnieniom otaczającego mnie świata, gdzie mnogość bodźców sprawia, że trudno wyodrębnić to, co istotne. Wreszcie fotografuję z misją. Popularne sformułowanie „uwieczniać” wydaje się tu właściwie dobranym. Przydaję twarzom, smugom światła, ruchom ciała, wybranym przedmiotom – barwę wieczności.

Mogłoby to zdawać się rojeniem szaleńca z manią wielkości, gdyby nie książka "Dal", której poświęciłem cztery lata życia. Była fascynującą podróżą w głąb minionego świata, właśnie śladem starych fotografii. Misją ocalania. Darem nieśmiertelności. Naprawdę, póki ostatni egzemplarz tej zachwycająco wydanej książki nie zbutwieje u ostatniego czytelnika w piwnicy, ludzie dawno zapomniani, zatrzymani przed z górą stuleciem na nietrwałych kartkach papieru, rozproszeni po szafach, targach, strychach, antykwariatach całego świata, trwać będą w tej swoistej nieśmiertelności. Spoglądanie w ich oczy, długie z nimi przebywanie na kartach tej książki, wraca ich życiu. Proszę spróbować. Niezwykłe doznanie.

Marcin Kydryński "O wschodzie" wywiad
fot. Ola Mono

Spędził Pan w podróży wiele lat. Czy coś Pana w nich rozczarowało, zmieniło myślenie na wiele tematów?

Zrozumiałem, że nie ma takiego piękna natury, którego człowiek nie potrafiłby zniszczyć w swej bezmyślnej krótkowzroczności. Zauważyłem, że człowiek znaczną część swego życia poświęca wytwarzaniu hałasu a nie docenia terapeutycznej roli milczenia i ciszy. Pojąłem też, co być może moje poprzednie, gorzkie uwagi unieważnia, że nie wolno mi oceniać drugiego człowieka, ferować łatwych wyroków z wygodnej sofy w śródmieściu europejskiej stolicy. I samo to nawrócenie na uważność siłą rzeczy "zmieniło myślenie na wiele tematów". Ale, proszę wybaczyć, temu myśleniu poświęciłem setki stron "Bieli", "Dali" i książki "O wschodzie". Gdybym umiał zawrzeć tę refleksję w jednym zdaniu o sile błyskawicy, zostałbym zapewne najwybitniejszym aforystą wszech czasów.

Żyjemy w społeczeństwie, które martyrologię, próbę ocalenia historii dla potomnych niejako na siłę ma wpisane w kod genetyczny. A dla Pana przeszłość ma dla Pana znaczenie sentymentalne, refleksyjne czy raczej edukacyjne?

Nasza martyrologia jest wynikiem ignorancji. Pychy. Zaślepienia. Owszem, przeszłość winna mieć znaczenie edukacyjne. Jej znajomość uczy empatii. Pomaga pojąć, że większość narodów świata ma równie tragiczne doświadczenia. Częstokroć, jak choćby społeczność Żydów, Tutsich, Ormian, Khmerów, Herero, czy – obejmijmy szerokim gestem ludy rdzenne obu Ameryk – są to losy wielokrotnie bardziej od naszych dramatyczne. Sama idea licytacji cierpienia wydaje się zresztą niesmaczna. Ale jeśli już się zgodzimy, że jako Polacy też mieliśmy czasem niełatwo, to wybitnie polskim, a wstrętnym, jest dogmat o nieskazitelności ofiar. Bycie ofiarą jest w polskiej mentalności uświęcającą kategorią moralną. Jakby wśród ofiar obozów, łapanek czy stalinowskich katowni nie było cwaniaków, złoczyńców, kanalii.

Reakcja części społeczeństwa na takie arcyważne filmy jak "Ida", "Pokłosie" czy drugie "Wesele" Smarzowskiego, owo pełne kompleksów wyparcie uniwersalnej a wręcz banalnej prawdy, że mianowicie "ludzie bywają różni, także w zależności od sytuacji" jest kwintesencją polskości. Cóż, ludzie może tak, ale nie Polacy, nadludzie. Boży pomazańcy. Może i przez przypadek w Betlejem, licho zresztą wie gdzie to jest, ale przecież Maryja Panna mówiła czystą polszczyzną. A mimo to świat cały przez nieobjęte dzieje zajmuje się głównie gnębieniem bezgrzesznych Polaków, rodaków Jezusa. Nauk jego zresztą nie znamy, a jeśli znamy, to nie stosujemy. Zwłaszcza ci z nas, którzy z sejmowej mównicy pozdrawiają: „szczęść Boże”.

Nawiasem mówiąc, Gandhi zapytany w powojennej Europie, co sądzi o chrześcijaństwie, odparł: piękna religia, powinniście z niej częściej korzystać.

Oto w największym skrócie, wizja historii i etyki, jaką nasze dzieci otrzymują teraz w szkołach, a bywa, że i w domach. A wystarczyłoby przeczytać parę książek więcej niż tylko "Kamienie na szaniec".

Trochę się uniosłem, złość szkodzi równowadze stylu, ale to ważne dla mnie kwestie. Zawstydzające, jestem bowiem częścią tej społeczności. Moja książka wszelako o tych akurat sprawach nie traktuje. Może czasami. A powinna wyłącznie.

À propos Gandhiego. W oczach wielu ludzi Indie to jedynie posąg buddy, Bollywood, odmienna kultura, a nawet świat. Ale jednak potrafią wywołać także bardzo odmienne uczucia. A dla Pana czym są Indie? Czy potrafi Pan patrzeć na ten kraj z taką samą fascynacją jak przeciętny widz, która zna je tylko z filmów?

Indie rezonują we mnie dwojako. Z jednej strony to nieogarniony ogrom kultury i wiedzy, trudny do pojęcia a co dopiero przyswojenia. Świat ksiąg, mądrości, zawiłych kwestii religijnych, złożoność muzyki, subtelność poezji. To przestrzeń, w której wędruję chętnie, świadomy swej ignorancji, przeto chłonny, otwarty, pokorny.

Z drugiej strony to rzeczywistość: zgiełk, tłum, smog, skwar, smród. Chaos, nadmiar i zbrodnia, atom, wielki przemysł. To Indie, do których wracać nie mam ochoty. Obraz Indii, który zachowam na zawsze to film "Gandhi", który był dla mnie we wcześniej młodości swoistym zaproszeniem do podróży i który objawia na przestrzeni dwóch godzin esencję obu wspomnianych perspektyw.

Czy jest jakiś zwyczaj, który chętnie przeniósłby Pan do Polski?

"Namaste". To codzienne przywitanie oznacza mniej więcej: "pozdrawiam boskość, którą rozpoznaję w tobie". Uczy więc delikatności, szacunku, wrażliwości na drugiego człowieka. Co powiedziawszy, należy dodać, że nie brak w Indiach ludzi, którzy pozdrawiając się w ten sposób, potem gwałcą, rabują i obcinają głowy własnym córką, bo ośmieliły się pokochać niewłaściwego człowieka i splamiły tym honor rodziny. Wspominam to, dlatego, by przestrzec przed idealizowaniem, romantyzowaniem Wschodu. Rzeczywistość to nie strofy z Tagorego, to nie buddyjskie sutry. Lądując w Kalkucie, nie trafiamy do aśramu.

A Japonia? Dość szczegółowo opisuje Pan zwyczaj kaligrafii. Czym ona jest dla mieszkańców tego regionu? Czy zafascynowała Pana na tyle, że byłby gotów podjąć się nauki?

Nie. Nie na tyle. Ale ta sztuka, bliska muzyce, religii, malarstwu i filozofii nie przestaje mnie fascynować. Jak mawiał jeden z bohaterów "Drogi do Indii" pytany o nauki Wschodu: "ja nie studiuję, ja szanuję". Na studia dla mnie odrobinę za późno. Zbyt wiele innych spraw zaprząta mą głowę, by poważnie się pochylić nad kaligrafią czy, dajmy na to, nawet muzyką starożytnych Indii, choć sitar wciąż stoi w rodzinnym domu. To dziedziny złożone niczym fizyka kwantowa. Ale warto jest mieć tę świadomość. W przeciwnym razie będziemy patrzyli na znaki stawiane tuszem na papierze jak na przypadkowe gryzmoły, bohomazy. Nie wykluczy to zresztą naszego estetycznego wzruszenia ich pięknem. Ale o ileż będziemy ubożsi. Podobnie możemy patrzeć na balijski czy khmerski taniec, na tradycyjny teatr japoński, na chińską operę. Z przyjemnością, ale powierzchowną, ociosaną z głębi przeżycia, jakiej dostarczy wiedza o znaczeniu każdego ruchu, dźwięku, maski.

Marcin Kydryński "O wschodzie" wywiad
fot. Ola Mono

W "O wschodzie" nie brakuje trudnych tematów: nierówności społeczne, dyskryminacja społeczna i płciowa, łamanie praw kobiet. Jak się Panu pisało te trudne fragmenty?

Trudno. W ogóle pisze mi się trudno. Ten fakt zbliża mnie do kategorii „pisarza”, jak postrzegał ją Tomasz Mann. Uważał, że pisarz to człowiek, któremu pisanie przychodzi znacznie trudniej niż wszystkim pozostałym. Ale serio: to niełatwe fragmenty, bo nie jestem publicystą, a wspomniane wątki wypełniają po brzegi codzienną prasę i tygodniki. Dostrojenie do tej wrzawy własnego głosu było wyzwaniem.

Mam wrażenie, że "O wschodzie" jest nie tylko książką do poczytania, ale też skłania do refleksji. Do jakich wniosków doszedł Pan, gdy postawił ostatnią kropkę?

Ciekawe rozróżnienie. W moim pojęciu książka zawsze służy refleksjom. Mogą być one oczywiście różne w charakterze, sile i głębi. Jeśli zaś tego nie robi, jest zapewne książką telefoniczną. Ale nawet ona może u wrażliwego czytelnika wywołać refleksję tej na przykład treści: "Jak wielu jest wokół mnie ludzi, których nigdy nie poznam, nie zrozumiem, nie otworzę się na nich, nie wyobrażę sobie ich życia, trosk i wzruszeń".

Gdy mówię Wschód, myślę…

Tajemnica. Odmienność. Otchłań.

Czego powinniśmy się nauczyć od mieszkańców Wschodu?

Niewygodne uogólnienie, więc odpowiem stosownie: gotowania. Jak Wschód długi i szeroki dba się tam szczególnie o rozkosze podniebienia. Ale można też nauczyć się na początek jednego zdania Buddy i budzić się z nim każdego dnia:

"Patrz na wszystkie odczuwające istoty oczami współczucia".

Dobra to nauka. Zapamiętam, a Panu bardzo dziękuję za poświęcony mi czas i wiele ważnych słów.

Rozmawiała 


Fot. 1.: Marcin Kydryński

Chcesz podzielić się ciekawym newsem lub zaproponować temat do rozmowy albo żebym przeczytała i zrecenzowała Twoją książkę? Skontaktuj się ze mną, pisząc maila na adres: sylwia.cegiela@gmail.com.

Dziękuję, że przeczytałaś/eś ten artykuł do końca. Jeśli chcesz być na bieżąco z kolejnymi nowościami wydawniczymi lub ciekawymi historiami, zapraszam do mojego serwisu ponownie!

Publikacja objęta jest prawem autorskim. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i rozpowszechnianie tylko i wyłącznie za zgodą Autorki niniejszego portalu.

Komentarze


Wyróżnione recenzje