[rozmowa o książce] Krzysztof Piotr Łabenda: Tajemnica jest rodzajem dowodu zaufania, czasem też miłości, ale i owocem strachu
Krzysztof Piotr Łabenda – doktor praw, wieloletni pracownik bankowości oraz dydaktyk akademicki Szczęśliwie żonaty od ponad czterdziestu lat. Ojciec dwu synów. Zakochany w Paryż oraz miłośnik psów. W swoim dorobku ma również wiele ciekawych powieści obyczajowych, w których stara się zgłębiać tajemnicę ludzkich emocji. O jednej z nich pt. "Niewyjaśnione tajemnice" postanowiłam porozmawiać z autorem. Zapytałam więc pisarza o miłość, tolerancję, wiarę oraz o to, dlaczego zdecydował się poruszyć temat środowiska LGBT. Będzie intymnie, ciekawie oraz szczerze. Zapraszam do czytania.
Skąd pomysł na "Niewyjaśnione tajemnice"?
Krzysztof Piotr Łabenda: Temat "chodził za mną" dobrych parę lat, ale zawsze coś mnie powstrzymywało przed tym, by wreszcie się do niego dobrać. Najczęściej był to brak odwagi, choć nie tylko. Od lat, o czym miałem okazję już mówić, staram się zgłębić naturę ludzką w jej wielu postaciach. Kto czytał moje powieści, ten zauważył z pewnością, że krążę wokół takich tematów, jak miłość, śmierć i zło w duszy ludzkiej. Miłość niejedno ma imię i nadszedł w końcu czas także i na przyjrzenie się tej, o której piszę w "Niewyjaśnione Tajemnice".
Czy ta historia jest prawdziwa? Czy jednak zrodziła się jedynie w Pana wyobraźni?
Ta opowieść nie ma swoich korzeni w rzeczywistości. Jakieś drobiazgi, budowle, przedmioty – istniały lub istnieją w realu. Podobnie jak mój ukochany Paryż. Reszta to owoc rozmyślań w bezsenne noce i podczas długich spacerów z Mufą – moją ukochaną sunią bohaterką powieści "Origami dwojga istnień i psa".
Co było podstawą do jej napisania?
Tak, jak powiedziałem przed chwilą, chciałem opowiedzieć o moim pojmowaniu miłości osób niebinarnych i jednocześnie o olbrzymim pragnieniu przeżycia miłości matczynej, które jest znane wielu kobietom, niezależnie od ich orientacji seksualnej. Pragnieniu tak wielkim, że kobieta nim owładnięta i mająca (jak w tej powieści) własne traumy z dzieciństwa, zdolna jest praktycznie do wszystkiego.
Od czego rozpoczął Pan prace? Który wątek był najtrudniejszy?
Na to pytanie mógłbym przewrotnie odpowiedzieć, że od pierwszej litery pierwszego rozdziału. Mówiąc zaś poważnie – ze mną jest tak (już to chyba kiedyś mówiłem przy innej okazji), że przyczepi się do mnie jakaś fraza, zdanie czy myśl uporczywa i wokół tego rozpoczynam budowanie w głowie, podczas owych bezsennych nocy czy spacerów z Mufą, czegoś na kształt makiety przyszłej książki. Później zapisuję mnóstwo myśli, refleksji, scen. Dalej szukam potrzebnych informacji, a dopiero potem siadam do pisania.
To, co sprawiało mi największą trudność, to zagłębienie się w intymne relacje między Bożeną a Bożką. Pisząc o nich, łatwo było zboczyć na manowce, wypuścić z klatki prymitywnego samca, drzemiącego w zakamarkach mózgu każdego mężczyzny, i stać się wulgarnym, otrzeć się o pornografię. Ja tak nie chcę i wolę nie sprawdzać, czy potrafię.
W swoim życiu przepracowałem zawodowo prawie pół wieku. Zawsze głównie z kobietami. Nie ośmielę się powiedzieć, że je w związku z tym znam dobrze, ale jednak trochę je rozumiem. Jest jeszcze jeden aspekt, który sprawiał mi dużą trudność. Pisząc, zawsze staram się wcielić w postać głównego bohatera. Stać się nim. W tej powieści musiałem spróbować stać się Bożeną. W każdym mężczyźnie drzemie pierwiastek kobiecy, ale obudzenie go w sobie, wyeksponowanie, proszę mi wierzyć, sprawiało mi wręcz fizyczny ból. To nie było łatwe pisanie, bo bohaterowie moich powieści po pewnym czasie zaczynają żyć własnym życiem. Nie chcą trzymać się sztywno założeń nakreślonych wcześniej nocą czy na porannym spacerze. Dlatego, gdy siadam do pisania, nie wiem, jakie powieść będzie miała de facto zakończenie.
Czym jest dla Pana tajemnica i dlaczego niektórych należy strzec, a niektóre wyjawić?
To trudne pytanie, choć na pierwszy rzut oka może się wydawać, że jest wręcz przeciwnie.
Tajemnica jest rodzajem dowodu zaufania, czasem też miłości, ale i owocem strachu. Najczęściej i ten, kto powierza tajemnicę i ten, kto ją przyjmuje, ufają sobie bezgranicznie. Podstawą jest tu miłość czy przyjaźń. Mówię o sobie, że jestem człowiekiem starej daty i chyba tak jest, bo nie pojmuję tego, że młodzi ludzie deklarują dziś, że mają tabuny przyjaciół. Mój przyjaciel…, moja przyjaciółka, pada w rozmowach nader często. Ktoś ma blisko dwa tysiące, a inny dziesięć tysięcy przyjaciół w social mediach. Rzeczywiście, serio? Może kolegów, znajomych, fanów, ale przyjaciół? Czy tym tysiącom powierzysz swoje najgłębsze sekrety, opowiesz o swoich fobiach, traumach, lękach, życiowych upadkach? A jeśli kogoś – nie daj Bóg – zabijesz, to wyznasz to w sekrecie tym tysiącom przyjaciół, szukając u nich pocieszenia czy zrozumienia? Przyjaźnią, zaufaniem, miłością obdarza się ledwie kilka osób, może jedną. Te osoby, ta osoba, nigdy nie zdradzą tego, co powiedziałem w sekrecie. Jeśli mój czyn objęty tajemnicą będzie z gatunku złych, obarczony tajemnicą – w imię przyjaźni czy miłości skłoni mnie do jego ujawnienia i przyjęcia na siebie konsekwencji. Nie jestem tu żadnym wzorcem, ale jeśli chodzi o przyjaźń, to miałem w życiu wielu znajomych i kolegów, ale tylko jednego przyjaciela, który odszedł zbyt szybko.
Tajemnica ma też swoje korzenie i w strachu. Nie powiem, nie wyjawię, choć powinienem, bo mnie pobiją, zabiją, nie awansują, zrobią krzywdę moim bliskim, bo ona odejdzie. Takie tajemnice są jak czad – niewidoczne, lecz zabójcze dla tej osoby, która ową tajemnicę nosi w sobie. Myślę, że świadomie lub podświadomie szuka się kogoś, komu można się z tej tajemnicy zwierzyć, bo to może przynieść ulgę. Szuka się wówczas Boga, spowiednika, adwokata. Ci dwaj ostatni, to przykład osób szczególnych, obdarzonych najwyższym zaufaniem, a to ich obliguje do zachowania powierzonych im tajemnic, a prawo stoi na straży tego obliga. Te właśnie odkryte, ujawnione być nie mogą, z wyjątkiem nielicznych, specyficznych sytuacji.
Co zatem z Bożeną i tym, co zrobiła? A, to już zostawiam osądowi czytelników.
Co to jest prawda i w jakich sytuacjach może nas wyzwolić, a w jakich zniszczyć?
Powiada się, że Arystoteles jest autorem stwierdzenia "amicus Plato, sed magis amica veritas" (Platon jest moim przyjacielem, lecz droższa jest mi od niego prawda). Większym przyjacielem od mistrza
(a Platon był nim dla Arystotelesa) jest prawda albo inaczej – gdy rozum podpowiada, że coś jest prawdziwe i są na to dowody, to na bok należy odsunąć własne sympatie.
Prawda odpowiada na pytania: jak było, czy jak jest. Tu nie ma miejsca na naginanie, różne, często sprzeczne opinie, wszelkiego rodzaju "szkoły otwockie" i "szkoły falenickie", bajdurzenia o wybuchach na skrzydle samolotu na podstawie pękającej parówki i puszki po napojach. Mówi się, że ona jest tylko jedna i na dodatek naga. Niczego nie skrywa. Moja mama wpajała mi w dzieciństwie: „pamiętaj, mów zawsze prawdę, choćby najgorszą, ale prawdę”. Tego staram się w życiu trzymać.
Czy prawda może nas wyzwolić? Moim zdaniem zawsze! A zniszczyć per saldo? Nigdy! Czasem wydaje się nam, że jest siłą destrukcyjną, ale w końcowym rozrachunku przychodzi wyzwolenie. Zapyta Pani, czy ktoś z moich czytelników – jak to? Wyznał szefowi prawdę i stracił pracę, żonę, trafi do więzienia. Życie mu się rozpadło. Na co komu taka prawda? Czy jednak ona nie niszczy? Ano, nie. Wszystkie tego typu sytuacje, skrywane tajemnice, oparte są, wierzcie lub nie, na strachu, w podtekście mają też wstręt do samego siebie.
"E pur si muove" – a jednak się kręci! Legenda głosi, że słowa te wypowiedział szeptem Galileusz postawiony przed sądem inkwizycji rzymskiej. Wcześniej zmuszano go, by publicznie wyrzekł się poglądu, że to Ziemia krąży wokół Słońca. Wystarczyło zaprzeczyć samemu sobie i żyć. Tyle że w obrzydzeniu do samego siebie, z piętnem tchórza. Czymże jest życie wobec epokowej prawdy. Słowa te stały się epigrafem każdego niepokornego uczonego. Choćby szeptem, ale prawda musi być wypowiedziana, Wtedy łatwiej się umiera.
Te prawdy, które pozornie niszczą, z chwilą wyznania odpędzają strach i samoobrzydzenie. Dają w efekcie wolność, choćby za tak wielką cenę, jaką jest życie.
Dlaczego Bożena postanowiła zataić coś tak istotnego przed Wiktorią – swoją córką?
To akurat wydaje się proste. Sama Bożena o tym mówi. Do samego końca trwa w niej trauma potworności z domu dziecka i późniejsze, patologiczne działania rodziny zastępczej. (W gruncie rzeczy myślę, że każda ortodoksja jest patologią). Przyjmując tożsamość Bożki, chciała uchronić Wiktorię przed takim losem. Jest jeszcze jeden powód, którego bohaterka powieści nie artykułuje wprost. Bożena pragnie za wszelką cenę być matką, czuć się nią. W jej odczuciu była, choć to swoje macierzyństwo zatruła poprzez niewyznane tajemnice, krzywdząc przy okazji córkę, którą kochała.
Kim w ogóle jest Bożena dla Pana? Jakby ją Pan opisał?
Cóż – Bożena to w gruncie rzeczy dość nieszczęśliwa i pogubiona kobieta. Na dodatek podatna na wpływy. Jako dziecko traci rodzinę i musi się uporać z brzemieniem bycia faktyczną sierotą i, co gorsza, córką mężobójczyni. W tej przerażającej samotności pojawia się Bożka i Bożenka, szukając – co naturalne – miłości – nieświadomie zawierza jej swój los. Przyjaciółka ma silną osobowość, jest odważna, nad wiek inteligentna, twarda. To ułatwia Bożenie podporzadkowanie się jej we wszystkim i całkowicie i tak już jest aż do tragicznej śmierci Bożki. Wówczas Bożena nie dość, że zostaje ponownie sama, bez oparcia, to jeszcze musi przyjąć tożsamość przyjaciółki, a więc zmienić i swój charakter. Nie do końca się jej to udaje, skoro przez wiele lat nie znajduje w sobie siły, by wyznać Wiktorii prawdę, choć wie, że Bożka by tak z pewnością zrobiła. Swoiste "rozgrzeszenie" dostaje dopiero w zaświatach.
W swojej książce wiele czasu poświęcił Pan problemowo wiary, religii i życiu w imię Boga. Co to znaczy wierzyć według Pana? Czym jest religia?
Cenię sobie kontakt z Panią z wielu powodów, także i dlatego, że ma Pani odwagę stawiać takie pytania, które dotykają w gruncie rzeczy spraw intymnych.
Bardzo mi miło. Dziękuję.
Odpowiadając na Pani pytanie, stwierdzam, że człowiek od wieków, pewnie od chwili, gdy stał się homo sapiens, szuka odpowiedzi na pytanie "skąd się wziąłem", "skąd jest to wszystko, co mnie otacza". W odcinku 5. filmu „Służby Specjalne” szantażowany zakonnik pyta ateistę, oficera służb, wskazując mu m.in. owoce: „Tomaszu, jak myślisz – kto to wszystko tak pięknie pomalował?” To o takich pytaniach mówię. Mówiąc w uproszczeniu – człowiek szybko napotyka dwie opcje: nauka – mozolne poznawanie praw, zależności, związków. I ciągły brak odpowiedzi na pytanie o praprzyczynę. Teoria Wielkiego wybuchu odpowiada na wiele pytań, ale chyba nie na to, co było na samym początku, skąd jest to, co wybuchło.
Opcja druga: wiara, stwórca. Takie rozwiązanie wydaje się proste, zwłaszcza jeśli się przymknie oko na ewolucję, na udane zabiegi in vitro czy klonowanie zwierząt. Na pytanie o początek Boga, stwórcy, dostaniemy odpowiedź o wielkiej tajemnicy, której umysł ludzki pojąć nie może. To proste, pozornie łatwe do przełknięcia. Wierzę, a zatem przyjmuję bez żadnego dowodu, że jest tak, a nie inaczej, tak, jak mi się do wierzenia podaje.
Jakie znaczenie ma wiara dla ludzi, a jak jest faktycznie?
Człowiek potrzebuje wiary, religii, zwłaszcza gdy ta obiecuje mu, że w istocie nie umrze, tylko żyć będzie wiecznie i w szczęściu, pod warunkiem przestrzegania określonych reguł. Morduj innowierców, "uprawiaj" dżihad, a dostąpisz raju z tabunami hurys. Przestrzegaj dziesięciorga przykazań (i jeszcze kilkunastu dołożonych "bez podstawy prawnej" przez hierarchów Kościoła), a osiągniesz szczęście wiecznego oglądania Pana.
Wiara pomaga też przetrwać przeciwności losu, przy poczuciu krzywdy i w głębokiej rozpaczy, pozwala wołać o sprawiedliwość do Boga i mieć nadzieję, że owa sprawiedliwość się stanie.
Nie każdy chce iść tą drogą. Są tacy, którzy mówią "cogito ergo sum" (myślę, więc jestem), a jeszcze inni – "dubito ergo sum" (wątpię, więc jestem). Pierwszy łyk z kielicha wiedzy – powiadają – czyni człowieka ateistą, ale na dnie tego kielicha czeka Bóg. Nie znam jednak nikogo, kto dopiłby ten kielich do końca. Wiem tylko jedno – wierzę czy nie, to moja sprawa i niech nikt nie usiłuje mnie na siłę przeciągnąć na swoją stronę, ani nie buduje dziwacznych narzędzi, jak na przykład idiotyczny projekt ustawy o obronie chrześcijan w Polsce.
Sporo Pan pisze też o pandemii i bagatelizowaniu w związku z jej wybuchem innych chorób. Jak ten okres wpłynął na Pana życie? Czym była izolacja? Co Pan wtedy czuł, robił?
Pandemia przeorała moje życie. W mój umysł wdrukowane zostały obrazy i sytuacje, których nigdy nie zapomnę, które zmieniły mój stosunek do życia, śmierci i z którymi nie jest łatwo dalej żyć.
Każdy, kto choć trochę jeszcze pamięta ten wcale nie tak bardzo odległy czas, przyzna, że walka z pandemią odsunęła na plan dalszy inne zadania medycyny. Szpitale, sprzęt, personel – wszystko to i wszyscy ci byli, jak to się teraz mówi, dedykowani do walki z pandemią. Klaskaliśmy im w podzięce, by za chwilę jednak złorzeczyć, że nie zajmują się niczym innym.
Z jednej strony ujawnił się heroizm personelu medycznego, a z drugiej podłość ludzka (afera z maseczkami, respiratorami). Zmieniła się organizacja pracy. Praca zdalna już na zawsze z nami zostanie.
Pandemia dotknęła także i mnie osobiście. Nie wdając się w szczegóły, Covid usiłował zabrać mi życie, zatrzymując moje serce na pewien czas. Szczęśliwie jednak powróciłem do świata żywych i znalazłem się na OIOM, gdzie leżeli sami zakażeni tym wirusem. Tam patrzyłem na śmierć ludzi wokół mnie, na okupioną traumami bezsilność personelu. Chorzy odchodzili cicho, w stanie śpiączki. Później, gdy ich ciała znalazły się w białych, plastikowych workach, przy łóżkach, na których przed chwilą leżeli, pojawiały się czarne kartki ze srebrnym rysunkiem liścia paproci. Ten rysunek tkwił tam, aż do przybycia kolejnego chorego, a ja zmuszony do jego oglądania z niepokojem zadawałam sobie pytanie – kiedy ten liść pojawi się przy moim łóżku? Kiedy stracę tożsamość i stanę się np. dwa tysiące czterysta ósmą ofiarą, z chorobami towarzyszącymi.
Zapewniam, że wychodzi się z takiego oddziału mocno odmienionym. Tam też poznałem, czym jest samotność. Telefon pozostał w depozycie, dostarczyć mi go, z uwagi na przepisy sanitarne, nie można, ksiądz dbający o bezpieczeństwo własne, tu nie zagląda, personel, umęczony ponad miarę, nie ma czasu nawet na podanie butelki z wodą, a co dopiero mówić o walce z samotnością pacjenta. O opiece psychologa w trakcie czy choćby po można zapomnieć. Jestem tu tylko ja i otaczająca mnie śmierć. Wyspa życia na oceanie śmierci. To wtedy pojawia się dawno niezadawane pytanie o Boga i wiara toczy bój z wiedzą. Rację miał francuski piosenkarz G. Moustaki, gdy śpiewał, że nigdy nie jest się samotnym, bo ma się właśnie swoją samotność, która towarzyszy na do samego końca, aż do granic żywota.
Smutna to historia. Powróćmy jednak do Pana książki. Jak udało się Panu tak pięknie opisać relacje dwóch bohaterek? Gdzie szukał Pan inspiracji? A może poznał Pan taką parę w swoim życiu?
Nie wiem, co powinienem odpowiedzieć na to pytanie. Nie znam osobiście nikogo o takiej orientacji seksualnej, przynajmniej tak mi się wydaje. Całe moje życie pracowałem z kobietami. Nie chcę powiedzieć, że przez to je znam, ale może coś o nich wiem. Jak już mówiłem, staram się bardzo, by w opisywaniu relacji intymnych nie być wulgarnym czy prostackim. Ważę więc słowa. To, co tu chyba jest najważniejsze, to to, że, pisząc, staram się, niczym aktor wcielający się w rolę, wejść w duszę czy wręcz ciało mojego bohatera, żyć jego życiem. To trudne, sporo kosztuje w sensie psychicznym i nie zawsze do końca się udaje. Musiałem zatem na czas pisania mentalnie stać się kobietą, szukać odpowiedzi na pytanie, jakby to było, co odczuję, czego chcę. Czasem borykam się strasznie z niektórymi scenami, a wówczas bywam nieprzyjemny, opryskliwy. Cierpi na tym moja żona, ale mam nadzieję, że już nauczyła się mi wybaczać.
Z czym się Panu kojarzy miłość, bliskość?
To kolejne pytanie, na które nie mam prostej odpowiedzi, bo ta się zmienia wraz z upływem naszego życia. Był taki rosyjski bard – Bułat Okudżawa. Według niego "Pierwsza miłość z wiatrem gna, z niepokoju drży. Druga miłość życie zna i z tej pierwszej drwi. A ta trzecia, jak tchórz, w drzwiach przekręca klucz i walizkę ma spakowaną już" (tłum. W. Młynarski). Jest zatem młodzieńcze zauroczenie i pożądanie. Po latach pojawia się podziw, wzmacnia zaufanie, chęć ciągłego wzajemnego odkrywania siebie. Obok tego nieco przyzwyczajenia, rodzącego poczucie bezpieczeństwa, którego nikt inny nie jest w stanie nam zapewnić. Przecież są tacy, którzy obchodzą złote gody, albo i są ze sobą dłużej. Co pozwala im być przez te wszystkie lata? Przyzwyczajenie, strach przed zmianą? Nie, ja wierzę, że to miłość. Teraz powiem coś banalnego – miłość to uczucie wymagające stałej pielęgnacji. Ona jest najważniejszym przykazaniem danym człowiekowi i z niej tylko będziemy rozliczani u kresu żywota swego.
Pamiętać też trzeba, że miłość nie daje nam prawa do otwarcia wszystkich "szuflad" w tej drugiej osobie. Ona nie zabiera całkowicie naszej prywatności. Nie można, moim zdaniem, żądać odpowiedzi na każde pytanie zadane tej drugiej osobie. Co cię obchodzi, ilu partnerów czy partnerek miało w życiu to drugie, nim połączyła was miłość prawdziwa? Do czego ci ta wiedza? Myślę, ba jestem pewien, i dawałem temu wyraz w sposób bardziej lub mniej wyraźny w każdej z moich powieści, że miłość nie daje nam prawa do zmieniania drugiego człowieka "na naszą modłę". Zmieniając go, niejako na siłę, odbieramy mu wolność. Niewolnictwo zaś nie ma nic wspólnego z miłością.
Co zaś do bliskości, to oczywiście seks. On jest człowiekowi potrzebny do życia. Wszelkie formy celibatu są przeciwko ludzkiej naturze. Seks jednak to nie wszystko. W miłości jest miejsce na czułe gesty, odgarnięcie jej z czoła kosmka włosów, przytulenie, spacer za rękę, herbatę podaną z uśmiechem, świadomość, że jestem i jesteś. Tu kłania się nam na przykład Mistrz Konstanty Ildefons Gałczyński i jego wiersze dla Natalii.
LGBT to w Polsce wciąż drażliwy temat nie tylko wśród polityków, ale też społeczeństwa. Wiąże się z tym szeroko rozumiana nietolerancja. Co to znaczy kogoś tolerować? I czy to nie to samo co akceptować?
Nie pojmuję, skąd w nas tyle nienawiści, strachu(?) przed tymi "innymi", którzy z reguły nie są wrogo do nas nastawieni. Przecież to chyba nie efekt deklaracji pewnego polityka, o którym mówią, że jest dość podłego… wzrostu i jego kompanionów wszelakiej maści. "Niewyjaśnione Tajemnice" zawierają taki fragment, w którym Wiktoria mówi, że Bóg jest każdego koloru skóry, każdej płci, każdej orientacji. Nie jest "czyjś", jest dla każdego człowieka i w każdym człowieku. Nie rozumiem, jak można komuś odmawiać prawa do bycia sobą z uwagi np. na jego orientację seksualną. Nie mogę zrozumieć tych troglodytów intelektualnych zarówno w garniturach, jak i sutannach, którzy np. twierdzą, że dzieci poczęte metodą in vitro to produkt, z jakąś charakterystyczną bruzdą na czole, stygmatem "inności", czy wręcz zwierzęta. Zaiste dużo sił potrzeba, by stłumić w sobie agresję i niebezpieczne emocje wobec stworzeń bożych głoszących takie poglądy. Danie w mordę niczego tu jednak nie rozwiązuje, a może być zaprzeczeniem idei tolerancji.
Pyta Pani, czym jest tolerancja a czym akceptacja? Odpowiem najprościej, jak potrafię. Tolerancja to życie obok siebie, mówienie np. sobie "dzień dobry", pożyczanie soli czy cukru, bądź wiertarki. Akceptacja – kiedy mówię: jasne, że mam cukier, sąsiedzie, ale może siądźmy na chwilkę. Piwka się sąsiad napije? A co tam żona pichci, że cukru zabrakło?
Tolerować to nie to samo, co akceptować. Toleruję i dlatego szanuję twoje poglądy, nie walczę z nimi, choć ich nie podzielam. Żyj i daj żyć innym. Akceptuję to: jesteś mi w jakiś sposób bliski, podzielam twoje widzenie świata. Chętnie zobaczę cię przy moim stole. Możesz być moim przyjacielem.
Dlaczego tak bardzo boimy się inności? I nie mówię tutaj jedynie o środowisku LGBT.
Strach płynie z niewiedzy i się nią karmi. Boimy się, że owa "inność" zniszczy nasze ciepełko, w którym tkwimy, zmusi do wysiłku umysłowego. Boimy się pytać: "dlaczego?" Lepiej przyjąć prostą optykę; "Zielony?" Więc inny! Nikt nie podejmuje wysiłku, by dowiedzieć się, dlaczego zielony? Lepiej przyjąć punkt widzenia narzucony np. przez szefa naszego stada. A ten krzyczy: ukatrupić zielonych! Szef stada się boi, że może ten "zielony" jest mądrzejszy, silniejszy i zechce zagrozić jego pozycji. W stadzie, jakim jesteśmy, nie należy dopatrywać się pierwiastka refleksji intelektualnej. Tu działa instynkt stada. Niemcy to wróg, choć od końca wojny minęło wiele dziesięcioleci, a dziś znieśliśmy granice z nimi, handlujemy na potęgę. To nic nie znaczy, bo z pewnością chcą uśpić naszą czujność i wziąć pod swój but. Dlatego lepiej skopać tego gościa mówiącego w naszym tramwaju po niemiecku, choć to Polak, profesor rozmawiający ze swoim gościem z Austrii.
Jestem już starszym panem i kiedy myślę o znaczącej części naszego społeczeństwa, o tych wszystkich Januszach i Grażynkach, to coraz częściej powtarzam za Horacym: "odi profanum vulgus et arceo" (gardzę pospólstwem i unikam go), choć to moje "gardzę" bardziej oznacza: widzę je, przyznaję mu prawo do istnienia, toleruję, ale nie akceptuję. Tak na marginesie – boleję niezmiernie z powodu stanu naszego społeczeństwa dotkniętego w dużej mierze rakiem głupoty i gnuśności.
Co oznacza Pana przywołany wątek przejścia na drugą stronę?
Kolejny raz robi się nieco intymnie. To dla mnie trudne pytanie, ale odpowiem.
Nikt nie chce być zapomnianym. Każdy lub prawie każdy zna to powiedzenie: "non omnis moriar" – nie wszystek (niecały) umrę. Coś po mnie powinno zostać. Ślad materialny czy choćby trwanie w pamięci innych. Nie chcemy umierać, ale musimy. Dlatego pojawia się Niebo, Raj, Czyściec z jego nadzieją darowania win. Wznosimy okazałe mauzolea, piramidy i kapliczki przy drogach w miejscach, w których ktoś zginął w wypadku.
Jak wcześniej powiedziałem – zajrzałem na chwilę za kotarę oddzielającą życie od śmierci. Doświadczyłem owego czarnego koła, które wchłonęło Bożenę, jego szalonego pędu. Widziałem peron, na który wysiadały ludzkie istnienia. Czułem siłę, która powstrzymała mnie przed wejściem na ten peron. Reszta jest już wytworem mojej wyobraźni, pragnieniem, by "tam" tak właśnie było. Wolne niematerialne myśli, lecz w świadomości istnienia, zdolne do dowolnego kształtowania stanu, w którym się znajdują, zdolne do odczuwania. Wieczne świadome istnienie.
Kto powiedział, że tak nie może być, że nie istnieje pozaziemska cywilizacja, która mogła implementować kiedyś życie w jego najprostszej postaci na Ziemi i w imię nauki pozwolić mu swobodnie ewoluować i każdego dnia wycofywać badane obiekty zastępując je innymi, nowszymi? Mam przecież prawo marzyć.
Niezwykle piękne słowa. Dziękuję za chęć ponownego otwarcia przede mną i za szczerą rozmowę.
Rozmawiała
Chcesz podzielić się ciekawym newsem lub zaproponować temat do rozmowy albo żebym przeczytała i zrecenzowała Twoją książkę? Skontaktuj się ze mną, pisząc maila na adres: sylwia.cegiela@gmail.com.
Dziękuję, że przeczytałaś/eś ten artykuł do końca. Jeśli chcesz być na bieżąco z kolejnymi nowościami wydawniczymi lub ciekawymi historiami, zapraszam do mojego serwisu ponownie!
Publikacja objęta jest prawem autorskim. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i rozpowszechnianie tylko i wyłącznie za zgodą Autorki niniejszego portalu.
Komentarze
Prześlij komentarz